Pomyłka.
Wracałam szczęśliwa od profesora dermatologa, który wypisał mi maści i pouczył jak je stosować. Obiecał, że po dziesięciu dniach skóra moja będzie zdrowa a piękna czerwcowa pogoda i słońce nada jej wspaniałego kolorytu. Po kilku dniach odebrałam z apteki dwa duże plastikowe pojemniki , z szaroburą mazią. W jednym maść, robiona na zlecenie profesora, w drugim mydło robione w celu zmywania tej maści. Za radą profesora wysmarowałam zmiany maścią i owinęłam się folią, której przez cztery doby nie wolno mi było odwijać, nawet pod nią nie zaglądać. Następnie zmyć to całe mazidło i powtórzyć kurację jeszcze raz. Zgodnie z zaleceniem położyłam się do łóżka w foliowym kokonie, obłożona naręczem książek, zadowolona, że nareszcie mogę czytać do woli i bez przeszkód. Czytanie pochłania mnie bez reszty, więc jakoś jedną noc wytrzymałam. Z każdym dniem było coraz gorzej, a noce były istną męczarnią. Jakimś cudem dotrwałam do czwartej doby pomimo straszliwego swędzenia i nieprzyjemnego fetoru potu zmieszanego z aptecznym smarem. Gdy stęskniona kąpieli wskoczyłam do wody, zrobiło się pełno piany. Od razu zorientowałam się, że coś tu nie gra. Z przerażeniem odkryłam swoją pomyłkę, zamiast maścią, wysmarowałam się mydłem , które miało tę samą konsystencję i kolor co maść. Jednak największym moim zdziwieniem było, że zmiany łuszczycowe zupełnie poznikały, trudno było nawet zauważyć, w których były miejscach. Po tych czterech dniach nie odważyłam się powtórzyć zalecanej kuracji, jedynie opalania nie przepuściłam , a skórę miałam przepiękną, zgodnie z obietnicą miłego staruszka dermatologa.